Drukuj
Kategoria: regionalizm
Odsłony: 2965

altTworzy nam się na portalu dział historii regionalnej. Mamy dość pokaźny zestaw archiwalnych zdjęć, za nami emisja szkicu historycznego o zakliczyńskich Żydach Leszka A. Nowaka „Balsaminka.” Mam nadzieję, że materiały historyczne dotyczące naszej Zakliczyńskiej Ziemi przyczynią się do pogłębienia wiedzy szczególnie przez młode i średnie pokolenie. Bardzo cieszy odzew naszych rodaków, których drogi życiowe poukładały się tak, że teraz z oddali, za pośrednictwem m.in.  portalu Zakliczyninfo śledzą to co dzieje się u nas. Oto przykład z Polski: „Na odległość śledzę za pomocą portalu co się dzieje w Zakliczynie./…/ Z fascynacją po dłuższej przerwie natknąłem się na portalu z fragmentami Balsaminki Pana Nowaka. Zorientowałem się że jest to dla mnie kopalnia wiedzy.” Otrzymuję też listy od osób pochodzących z Gminy Zakliczyn zamieszkałych zagranicą; w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Cieszy fakt, że znalazły się takie osoby jak pan Leszek Antoni Nowak, które swoją fascynacją,  umiejętnościami i wiedzą zechcieli podzielić się z  nami w sposób bezinteresowny, jak sam napisał: Cieszę się, że drukuje Pan moją "Balsaminkę", pisałem ją bowiem po to żeby bodaj ocalić pamięć. W załączeniu wyjaśnienie jak stałem się Dolnoślązakiem z Małopolski.”

Jestem Dolnoślązakiem? Tak, z pewnością jestem. Ale jak do tego doszło?

  Przecież na świat przyszedłem w Małopolsce, w szpitalu św. Trójcy w Tarnowie.

Było to jednak pierwsze, pośrednie zetknięcie się z Dolnym Śląskiem.  Przy porodzie asystował bowiem doktor Keil, niemiecki lekarz z Ząbkowic Śląskich, wtedy Frankensteinu. Skąd się wziął w czasie wojny w Tarnowie, dlaczego upodobał sobie polską, niewidomą położną? Ząbkowice musiały jakoś głębiej zapaść w świadomość ojca, bo po wojnie wybrał tę miejscowość jako azyl dla całej rodziny.

alt   I tak, jako pięciolatek, stałem się obywatelem Dolnego Śląska. Pamiętam nasz pierwszy wspólny z tatą spacer po Ząbkowicach. Na wzniesieniu miasteczko z ratuszem, krzywą wieżą przy parafialnym kościele i ruinami zamku. Miasto wydawało się wielkie, mój rodzinny Zakliczyn był maleńki i niziutki. Wszystko było nieznane, zaskakujące. Tyle dziwnych urządzeń i maszyn. Tyle samochodów. Pierwszy raz widziane czarne, kryte karoce z drzwiczkami i błyszczącymi mosiądzem i niklem latarniami, jeździli nimi w pierwszych latach po wojnie wieśniacy. Opuszczone fabryki, w których poniewierały się różne skarby. Stosy złomu obok rowerów. Zbiorniki przy gazowni. Mieszkaliśmy w dużym okazałym domu przy ulicy Wrocławskiej, a na podwórze prowadziła szeroka brama, z osobną furteczką dla pieszych. To tam po raz pierwszy spotkałem małego Martina, którego nazywaliśmy Toplem. Na darowane sobie łakocie mówił niezmiennie - "tople". Przy ulicy Wrocławskiej poznawałem nowych kolegów. Do paczki należeli jeszcze Leśku Wańczycki, syn urzędnika bankowego ze Lwowa, Paul - syn miejscowego lekarza Keila i Albert Rapp z Kołomyi. Przywódcą grupy był najstarszy z nas Tople. Dorosłych denerwowały jego skórzane spodenki - znak rozpoznawczy: "Znowu bawicie się z tym szkopem!", "Faszystowska zaraza!". Tople był sierotą. Podczas popularnych pośród chłopców zabaw "w wojnę", Niemcy - Paul i Martin z reguły chcieli grać rolę polskich partyzantów bądź żołnierzy, a przecież w końcu ktoś musiał zostać szkopem lub ruskim. Później, w szkole, wszyscy zgodnie byliśmy polskimi zuchami w zuchowej drużynie.
    A później, już w liceum, całe dni spędzałem na ząbkowickich cmentarzach, żeby odczytywać inskrypcje z nagrobków. Odnotowywałem co znaczniejszych obywateli, i po jakimś czasie znałem ich z imienia i nazwiska. Była to moja i tylko moja historia miasta. Od momentu przyjazdu do Ząbkowic starałem wyobrazić sobie mieszkającą w nim wcześniej rodzinę, a opowiadał mi o niej sąsiad, stary marynarz niemiecki Mandel. Wielce imponowały mi potężne mięśnie pana Hansa i egzotyczne tatuaże na ramionach. Płakałem, gdy pan Mandel zmarł na ścieżce prowadzącej do sklepiku przy ulicy Ogrodowej. Płakałem, gdy zabito Toplego, komuś przeszkadzał ten mały bezdomny niemiecki chłopczyk , który nocował nieco na odludziu, na poddaszu tartaku. Pochowany został na koszt miasta, nie podjęto dochodzenia w sprawie jego śmierci. Przez jakiś czas kolegowałem się w szkole z Ludwikiem Kletschke, synem Ottona, miejscowego grafika artysty. Bardzo lubiłem Jurka Burego, który już później, jako żołnierz izraelski, spłonął w czołgu na Wzgórzach Golan. Nawet mój pierwszy piesek, Muszka, był poniemiecki. Wcześniej wołano go Flieghen. Żyłem w świecie polsko- niemiecko-żydowskim, bo taki był powojenny, etniczny obraz Ząbkowic Śląskich, nieco później dołączyła do niego grupa Greków. Moja mama przyjaźniła się z panią Zofią Thomas, Polką ze wsi Brzozowa pod Zakliczynem, która po wojnie przywiozła do Ząbkowic swoje polsko--niemieckie dzieci. Jej męża, Niemca, naziści wysterylizowali, gdyż zadał się z kobietą niższej rasy. To ona uczyła mnie zielarstwa, pomagała mojej niewidomej mamie.
   Ojciec mój przyjaźnił się z dwoma Żydami, panem Zajdenem i panem Silbersteinem, który był jednocześnie moim filatelistycznym partnerem. Ileż to razy czekałem, idąc gdzieś z tatą, aż skończy pogawędkę z Frau Schulze, po wojnie zamiataczką ulic. Gdy tylko go spostrzegła, już z daleka witała go z wielką rewerencją - "Witam pana dyrektora, jak czuje się pańska szanowna małżonka ? Rozmawiali ze
sobą po niemiecku.
    W latach sześćdziesiątych spotkałem pana Józefa Glabiszewskiego, który był wielkim entuzjastą ziemi ząbkowickiej. Częściowo pod jego wpływem zacząłem studia historii sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim. A tam pasję badania różnorodności sztuki śląskiej zaszczepił mi mój mistrz, profesor Zygmunt Święchowski. Po studiach pracowałem w Biurze Wystaw Artystycznych, a potem szereg lat kierowałem wrocławską Desą. Pracę w Desie uznawałem za specyficzną misję. Zabiegałem, żeby najwartościowsze dzieła sztuki trafiały przede wszystkim do muzeów. Niekorzystna relacja złotówki do walut zachodnich sprzyjała przemytowi dzieł sztuki. A nadzór konserwatorski nad giełdami staroci, tak wtedy, jak i dzisiaj, praktycznie nie istniał. Muzealnicy nie odwiedzali giełd staroci. Narodził się więc pomysł, żeby na giełdach staroci wykupywać cymelia, a następnie oferować do muzeów. O dziwo, udało się obejść niepraktyczne i nieżyciowe przepisy. Akcja ta przyniosła efekt niezwykły. Uratowaliśmy przed wywiezieniem z Polski mnóstwo znakomitych dzieł. Do zbiorów muzealnych trafiły zakupione przez nas: tak zwany "Mszał Głogowski" - "Missale novissimum Romanum" ze srebrnymi okuciami oprawy Georga Nitscha (ok. 1640 r.) i Heinricha Handke (ok. 1725 r.) /Muzeum Historyczne we Wrocławiu/, Ewangeliarz w oprawie jubilerskiej Johanna Bernharda Hoenscha (1775 - 1813) / Muzeum Archidiecezjalne we Wrocławiu/, rzeźba Matki Boskiej Bolesnej (koniec XV w. ), grupa figuralna Marii i św. Anny z dzieciątkiem (ok. 1500 r.), rzeźba św. Barbary (90. lata XV w.) /Muzeum Narodowe we Wrocławiu/, zegar słoneczny podróżny z kompasem wykonany przez Andreasa Vogelera w Augsburgu ( 2 połowa XVII w.) /Muzeum Zegarów w Jędrzejowie/. Mniej więcej od połowy lat sześćdziesiątych zacząłem tworzyć własny indeks artystów śląskich. Początkowo miał obejmować tylko dziewiętnaste i dwudzieste stulecie. Wraz z upływem czasu indeks poszerzał się i powiększał, dopełniając podobny, budowany przez mojego kolegę rodem z Lipska dr. Rainera Sachsa.

Dla miłośników naszej historii mam nie lada gratkę. Niebawem rozpoczniemy na portalu Zakliczyninfo emisję odcinków historii I – go i II –go  gimnazjum zakliczyńskiego w latach 1933 – 47, autorstwa Leszka A. Nowaka.