Drukuj
Kategoria: regionalizm
Odsłony: 1277

Moje podróże – część XV/2. USA

b_250_100_16777215_00_images_2014_30_USA_grafik.jpgW 1980 roku byłem na sympozjum w Savannah. Zmęczony po podróży zostawiłem bilet powrotny do kraju na stole w pokoju hotelowym. Następnego dnia wieczorem stwierdziłem, że bilet zniknął. Sprzątaczka wyrzuciła go do śmieci. Pokazano mi olbrzymi kontener ze śmieciami, szukać w nim biletu – niewyobrażalne. Na szczęście już komputery działały i dostałem duplikat, ale w Nowym Jorku, więc nerwów było sporo i dołożyłem kilkadziesiąt dolarów. W czasie pobytu w Kalifornii zostałem któregoś dnia zaproszony na obiad do domu profesora – mormona. Obiad był zwyczajny, do picia była jednak tylko woda lub mleko. Nie piją nawet herbaty i kawy. Po obiedzie zrobił mi długi wykład o ich religii. Zapewniał, że tylko ich wyznawcy mogą być zbawieni i mogą zbawić innych. Przekonywał mnie, że jeśli się zgodzę, zapewni mi zbawienie. Zapytał o datę urodzenia i obiecał że wprowadzi mnie do ich komputera. Potężny ich komputer był zainstalowany w jaskini w Górach Skalistych i mieli w nim już miliony osób żyjących i  z przeszłości.

Leciałem na inne sympozjum do Denver w stanie Colorado. Nieopatrznie zapakowałem swój referat do walizki, która nadałem do Denver, a po drodze zatrzymałem się kolejny raz u rodziny w Cleveland i w Beltsville pod Waszyngtonem. Dwa dni drżałem, czy znajdę walizkę z referatem na miejscu. Bez referatu, który był w programie sympozjum, nie mogłem się tam pokazać. Walizka czekała na mnie w Denver.  

Przy okazji innego lotu do USA przez Kanadę postanowiłem lecieć przez Madryt. Tam się mną zajęli akarolodzy. Zorganizowali piękną wycieczkę na południowe wybrzeże. Na lotnisku nie mieli już miejsc w II klasie i zostałem umieszczony w I klasie. Nad Atlantykiem uczta. Stewardesa pyta co chciałbym pić, ja pytam co ma, a ona powiada, że chyba wszystko co jest w Ameryce Północnej. Na obiad wjechało podgrzewane kwarcówką ogromne udo jelenia kanadyjskiego i do wyboru wspaniały łosoś kanadyjski.   

W 1989 roku poznałem na warszawskim lotnisku 65- letniego Amerykanina, Kalifornijczyka, którego rodzice byli Polakami i całe życie mu mówili, że najlepszy chleb, najpiękniejsze krajobrazy są w Polsce. Wobec tego, po przejściu na emeryturę postanowił odwiedzić Polskę. W samolocie z Los Angeles do Nowego Yorku przypomniał sobie, że nie zabrał książeczki czekowej i jedzie do Polski ze 100 dolarami w kieszeni. Zdenerwowany pierwszą w życiu wyprawą poza Kalifornię, wysiadł w Nowym Yorku, poszukał swojego banku gdzie dostał nową książeczkę czekową, ale w tym czasie samolot z jego walizką odleciał do Warszawy. Samolot z walizką wylądował w Warszawie gdzie na wujka z Ameryki oczekiwała rodzina. Widząc że gościa z USA nie ma, z żalem wrócili do Tykocina, więc kiedy następnym samolotem przyleciał do Warszawy, tu na lotnisku nikt na niego nie czekał i nie wiedział co robić. Z wdzięczności za gościnność Amerykanów ja się nim zająłem. Spał u mnie jedną noc. Znalazł rodzinę w Warszawie i u nich zamieszkał. Był tez w Tykocinie. Tak mu się Polska spodobała, że zamierzał kupić tutaj mieszkanie (miał na koncie ponad 150 tys. dolarów) i w Polsce bywać latem, a w zimie w Kalifornii. Jego żona nie zgodziła się na  to, pewnego dnia wybrała pieniądze z konta i uciekła do siostry na Florydę. Wtedy drugi raz przyjechał do Warszawy – teraz aby szukać żony – na mieszkanie już  nie było go stać. Poznał moją sekretarkę, Zosię, z nią spędził urlop w Krynicy (wtedy w pensjonacie u „Władysława” doba kosztowała 5 USD), a potem pojechała do niego i 12 lat mieszkała z nim Bakersfield w luksusowych warunkach. Zaproszony, odwiedziłem ich tam. Śniadanie jedliśmy na tarasie, a około nas przepiękne kolibry piły nektar z kwiatów. Mnie nazywał „braciszkiem”, bo uważał że byłem dla niego lepszy niż jego brat. Zresztą poznałem jego brata i siostrę. Brat mieszkał w San Francisco, a siostra w Los Angeles. Zorganizował mi do nich wycieczkę ze zwiedzaniem parku sekwojowego, Disneylandu, Hollywood, Golden Gate Bridge.

Wielokrotnie w USA proponowano mi pozostanie tam i pytano, czy podobają się mi Stany Zjednoczone. Tak, to jest kraj, w którym można pięknie pracować i mieszkać. Nie spotkałem się z nieżyczliwością, chamstwem i lekceważeniem drugiego człowieka. Laboratoria są świetnie urządzone i zaopatrzone. Chyba połowę czasu pracy badacze poświęcają na szukanie grantów, pieniędzy na badania. Zajechałem tam po raz pierwszy (1958 rok) gdy Castro zapanował na Kubie, gdy Rosjanie polecieli w kosmos. Na naukę w USA były ogromne pieniądze z każdej dziedziny. Z czasem coraz bardziej zaczęto ograniczać badania, zwłaszcza z zakresu rolnictwa i likwidować instytuty. Są już opracowania, recepty na uzyskiwanie wysokich plonów produktów rolnych, których przecież jest nadprodukcja. Liczni farmerzy nadal dostają pieniądze, jeśli nie uprawiają swoich pół.

Obserwując rozwój sytuacji na świecie, zaczynam obawiać się o losy USA. Tak wspaniale urządzony kraj, ale niepokoją oznaki recesji, biliony USD długów. Nie mogę zgodzić się z poglądem że Irak, Afganistan były konieczne. Według nich Prezydent chciał zatrzymać rozprzestrzenienie się islamu. Efekt chyba jest odwrotny. Mówią, że obrona w budżecie USA to tylko 4% budżetu. Giną jednak tysiące żołnierzy, koszty operacji militarnych to biliony USD, spada sympatia do USA. Na świecie rozprzestrzenia się terroryzm, wartość dolara spada, nieuporządkowana jest imigracja.

cdn.