Część 3 - o pożydowskim mieniu
A jak wyglądała sprawa mienia zakliczyńskich Żydów, które po nich pozostało? Może na to pytanie choćby w części odpowiedzą notatki poczynione przez mego ojca. „W Zakliczynie zostało po Żydach paręnaście starych bud, oraz szereg domków. Gulony [przezwisko nadawane przez włościan mieszczanom] na gwałt biegali, przepłacali, by wszystko to zagarnąć dla siebie. I w Spółdzielni [Spółdzielnia Rolno – Handlowa „Snop”] odbyła się na ten temat narada. Parcela, na której budowano magazyny Spółdzielni oraz projektowano sklep, miała kształt dość długiej kiszki – była wąziutka. Obok, pozostała po zamordowanym właścicielu, podobnie wąziutka ale z parcelą Spółdzielni tworząca idealną całość, która konieczna się wydawała dla dalszego rozwoju Spółdzielni. Również i mleczarnia mieściła się w wynajętym, nieodpowiednim na ten cel, budynku. Nic też dziwnego, że ludzie myślący o dobru ogólnym, postanowili wykorzystać tę, makabryczną raczej sytuację i obydwu instytucjom zapewnić odpowiednie tereny pod rozbudowę.
[…] Były wprawdzie uzasadnione wątpliwości, czy wydawane wówczas decyzje w sprawie opuszczonych domów i parcel, były ostateczne i miarodajne, ale panowało przekonanie, że krewni pomordowanych, przebywający za granicą, nie przyjadą by je wykorzystać, więc tak czy owak, owe obiekty będą do nabycia, a „beatus kui tenet”. [Spółdzielnia chciała uzyskać w ten sposób budynek magazynowy Mośka i parcelę po Blumenfeldzie przylegającą do parceli spółdzielczej]. „Przykro mi, że panowie robicie kroki za moimi plecami. [wypowiedź okupacyjnego wójta i jednocześnie Członka Rady Nadzorczej Spółdzielni] Z waszych starań nic nie będzie, gdyż ja mam inne plany. Dom po Blumenfeldzie musi przypaść [Iksowi]. Tyle lat już sekretarzuje w gromadzie i nic za to nie ma. Budynek na mleczarnię się nie nadaje, gdyż jest w rynku. […] Tak samo z parcelą przy Spółdzielni. Tę musi otrzymać gmina pod budowę domu gminnego. […] Panowie, pieklił się Zgaj – ze strony wójta to obrzydliwa prywata. […] Pewnie, że prywata. Dom szykuje dla zięcia, meble pożydowskie już są – odezwał się ktoś złośliwie, akuratnie z wioski, w której mieszkał wójt, a „wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi”. Ano tak – dodał Zgaj. Gmina nasza zdobyła pochwałę za kontyngenty i za całą działalność. Gdy wezwali wójtów i sołtysów do Brzeska, warto było słuchać jak wywoływali niektórych po nagrody. Ten dostał srebrny zegarek, tamten premię w formie kuponu na ubranie. A tak, wtrącił Zagórki [pod tym nazwiskiem występuje autor wspomnień], srebrny zegarek – pewnie zrabowany któremuś z Żydów – judaszowski medal. Jednym zegarki, drugim szubienica, albo potworna śmierć. […] Sprawa wójta przypomniała się znów Zagórskiemu, kiedy spotkał się z Zygmuntem [Jan Oleksik], miłośnikiem książek. Chciałem uratować trochę książek z getta.
Zwróciłem się do wójta. - Ani rodzonego brata ani ojca nie wpuściłbym tam – była jego odpowiedź. Tym sobie rozporządzą właściwe władze – dodał. […] Sołtysom za wierną służbę sprzedawano w Brzesku graty pożydowskie. Nasz wójt pojechał sam, wykupił wszystko, a sołtysom pozostały bezwartościowe rzeczy.[…] W kilka dni później instruktor gminny pokazał Zagórskiemu donos na kilkunastu ludzi, którzy mieli wykorzystać okazję, pilnując pożydowskich domów w Zakliczynie i pobrać jakieś tam rzeczy. […] W końcu graty po Żydach zostały wycenione i wójt miał je sprzedać po wyznaczonych cenach. Tymczasem on urządził licytację, wziął znacznie wyższe ceny, ale odprowadził tylko tyle ile wynikało z oceny władz, a i z tego odliczył jakieś koszty”.
[Fragment dotyczący zakliczyńskiego proletariatu żydowskiego]
„ Miejscowym nie żarty były w głowie. Nie zawsze było co jeść. Od jarmarku do jarmarku oczekiwało się na jakiś zarobek. Brało się od bogacza tych paręnaście złotych, wychodziło kilometrami naprzeciw jadącym furmankom, zaglądało się pod słomę, pod siedzenia, do koszyków. Pieniło się w obłędnym targowaniu, by jak najtaniej, by zarobić na następne kilka tygodni. Oddać pożyczone na handel pieniądze. Nikt nie rozumiał, ile to kosztowało samozaparcia, udawanej pokory i uniżoności. Ogół uważał to za chciwość, a była to tylko walka o życie dla rodziny. I o tę rybę czy gęś na uroczysty szabas”.
Podczas okupacji na jarmarkach było już cicho, cichuteńko. Jeszcze tylko niedobitki Żydów pięły się po słupach wysokiego napięcia i zaciągały przewody, pod opieką swych niemieckich katów [Niemcy w czasie okupacji stawiali w okolicy słupy wysokiego napięcia]. A kiedyś, na festynach gdy lało się strugami piwo, a fale Paleśnianki [miejscowa rzeczka wpadająca do Dunajca] niosły daleko pijane rozhowory i pokrzykiwania. Nikt tu nie pytał wtedy kto jest i skąd, jakiej religii czy rasy. Urocza Salka młynarzówna tańczyła polki z parobkami, a smagły Mosiek, który zgłosił się nawet na „żywą torpedę” obtańcowywał miejscowe katoliczki. Odwieczna tylko rywalizacja gulonów, pyszniących się starożytnością cechu szewskiego i chłopów, rozbrykanych niedawno uzyskanymi prawami i swobodą, znajdowała tu ujście. Wtedy latały w powietrzu bufetowe utensylia jako rzeczowe argumenty, a z podziurawionych łbów wyciekał nadmiar piwa, zabarwionego, rzecz dziwna, na czerwono.
Leszek A. Nowak
cdn.
Zdjęcie ilustrujące powyższy tekst: Magazyny spółdzielni "Snop" w Zakliczynie. Zdjęcie z lat 40 - tych XX wieku.
Niebawem kolejny odcinek "Balsaminki" który nosi tytuł "Abel."